| When I told my French friends about my plans for the weekend, almost every single one of them looked puzzled. "Are you crazy?" "Why are you going there?" "Take care" - they would all say. Hello? What are you talking about? Why the heck should I take care (well, I do it anyway but that's not the point)? I'm not going to the war-ridden Afganistan. It's not the Third World either. I'm going to MARSEILLE!!! It's the 2013 European Capital of Culture for God's sake! "You'll see for yourself..." they kept saying over and over again. Marseille has a bad reputation here. And it is often compared to Naples or Detroit. Why? Muggings, drugs, shootings on the streets, mafia ruling the city, you name it... Stories the French tell about this place sound like horror movies. But I'm not one of those people who get easily scared. Or discouraged. Or driven to cancel trips. Especially the ones planned a few months ahead. So I packed my suitcase (last minute, and as usual I took far too much stuff), got onto the TGV* and 3 hours and some 863 km later got off at the Saint Charles station, ready to embark on my 48-hour adventure in the second biggest town in France. I got off and I was awestruck. It was love at first sight. One of those head-over-heels ones. Marseille charmed me with its homely character and authenticity. Its mixture of styles, cultures and nationalities. Its colours. Its scents and flavours. Its architecture and art. I never thought I would say that, but sadly, Paris - my all time love - doesn't stand a chance against Marseille. It's elegant, posh and tres tres distingué but so painfully superficial and dull. DULL, DULL, DULL. It was one of my best trips ever! I had so much fun! I definitely recharged my inner batteries. A gorgeous suntan was a nice bonus;) And most importantly, I came back to Paris safe and sound. As you can probably imagine, nobody raped me, mugged me, stole my camera or my smartphone or shot at me. The locals were nice, kind-hearted and selflessly helpful. Two cute Marseillais wanted to give me a private tour of the city, a third one warned me about an imminent thunderstorm, another one invited to a cafe... That was nice! Well, looks like guys all over the world do have a penchant for Eastern European blondes ;) |
Gdy mówiłam znajomym Francuzom dokąd się wybieram na weekend, prawie każdy wyglądał na strapionego. "Oszalałaś?" "Po co tam jedziesz?" "Uważaj na siebie" - mówili. Halo? Ale że o co chodzi? Niby dlaczego mam na siebie uważać (co zwykle zresztą i tak robię, ale nie w tym rzecz)? Ja nie wybieram się do ogarniętego wojna Afganistanu. Ani do krajów Trzeciego Świata. Na miłość boską, ja jadę do MARSYLII!!! Do Europejskiej Stolicy Kultury Anno Domini 2013! "Zobaczysz sama..." powtarzali w kółko. Marsylia nie ma zbyt dobrej opinii. Często porównuje się ją do Neapolu czy Detroit. Rozboje w biały dzień, narkotyki, strzelaniny na ulicach, mafia trzęsąca miastem... Historie, które opowiadają Francuzi o tym miejscu przypominają sceny z filmów grozy. Jednym słowem strach się bać. W każdym razie ja nie z tych, co się boją. Albo popadają w paranoję. Albo odwołują wyjazdy. Zwłaszcza te, zaplanowane z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Spakowałam walizkę (jak zwykle wzięłam za dużo rzeczy), wsiadłam w pociąg TGV* i 3 godziny oraz 863 km później wysiadłam na dworcu Saint Charles, gotowa na moja 48-godzinna przygodę w drugiej pod względem wielkości francuskiej metropolii. Wysiadłam i oniemiałam z wrażenia. W Marsylii zakochałam się od pierwszego wejrzenia. I bez pamięci. Urzekła mnie swoja swojskością i autentycznością. Mieszanina stylów, kultur i narodowości. Kolorami. Zapachami i smakiem potraw. Swoją architektura i sztuka. Paryż, który od zawsze kocham miłością czysta i głęboką, na jej tle wypada blado. Elegancko i dystyngowanie, ale sztucznie i blado. BLADO, BLADO, BLADO. To był jeden z moich najlepszych wyjazdów do tej pory. Bawiłam się wybornie cały weekend. A co najważniejsze, wróciłam do Paryża cala i zdrowa. Ba, nie tylko cala i zdrowa ale na dodatek niesamowicie szczęśliwa i naładowana pozytywną energią. No i jeszcze opalona ;) Ku ogromnemu zdumieniu znajomych, nikt mnie tu nie zgwałcił, nie okradł, nie wyrwał aparatu i komórki ani do mnie nie strzelał. No może poza strzelaniem oczami;) Spotkałam się przede wszystkim z przejawami sympatii, życzliwości i bezinteresownej pomocy ze strony autochtonów. Dwóch sympatycznych Marsylczyków chciało mnie oprowadzać po mieście, trzeci ostrzegał przed zbliżającą się burzą a jeszcze inny zaprosił na kawę. Miło! Cóż, wygląda chyba na to, ze faceci na całym świecie maja słabość do blondynek z Europy Wschodniej ;) (śmiech) |







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz